sobota, 7 lutego 2015

Kuchnia "bez" i dieta "aparatowa"



Z czasów swoich studiów dietetycznych (podyplomowych co prawda, ale zawsze to liźnięcie jakiejś wiedzy fachowej) kojarzę bądź to książki żywienia dotyczące ogólni, bądź to sposobu odżywiania w poszczególnych jednostkach chorobowych (przy czym otyłość potraktuję tu jako jednostkę chorobową właśnie) i typy diet dla nich stosowne – poparte długoletnimi badaniami klinicznymi i wieloletnią obserwacją przypadków. Ale to grube tomy, bez pięknych ilustracji, szczegółowych menu dziennych i nie okraszone wstrząsającymi relacjami ludzi, których tylko taka a nie inna dieta uratowała przed niechybną śmiercią.
Teraz książek dotyczących zdrowego odżywiania szukam zasadniczo hobbystycznie  i rzuciła mi się w oczy jedna prawidłowość: większość nowości rynkowych to książki o dietach „bez” – bez glutenu, bez laktozy, bez glutenu i laktozy, tylko bez mleka, tylko bez pszenicy, czy bez mleka i pszenicy do kupy, bez mięsa oraz - hit ostatnich miesięcy – bez cukru (3 tytuły w ciągu ostatniego trymestru). Mały szok. 

           Zawsze wydawało mi się, że podstawą diety zdrowej jest jej bycie różnorodną i zbilansowaną. Sama aktualnie jestem na ścieżce uczynienia ze swojego jadłospisu najpierw czegoś zdrowego,
 a następnie mniej zakwaszającego organizm (uwielbiam wszystko, dosłownie WSZYSTKO co organizm zakwasza – jakby mój gust kulinarny miał jakieś detektory;), ale taka rynkowa tendencja (będąca zapewne odbiciem preferencji klientów księgarń) mnie zastanawia.
Taką książkę bym widziała jako bestseller: „Bez przesady”;)

A na zupełnym marginesie: czy ktoś czytał kiedyś jakieś opracowanie na temat diety dla osób z aparatami ortodontycznymi? Tzn. zdrowej diety – wiem, że mogę zawsze miksować wszystko, co mi się pod rękę nawinie i jeść przez słomkę przepijając jogurtem. Nawet po przejściu początków, kiedy gryzienie po prostu boli, nie da się jeść surowych warzyw i owoców, chleb pełnoziarnisty także stanowi problem (wiem co mówię, 6 razy klejono mi zamki bo odzwyczaiłam się od miękkiego, białego chleba i nie odcinam skórek). Nie mówiąc już o tym, że jak się ma szyny na obu szczękach, wyciągi, płytkę nagryzową, i takie śmieszne rozpórki, żeby nie zagryzać zębów – jedzenie wszystkiego, co nie jest przetworzone, zmielone, miękkie lub rozgotowane praktycznie nie wchodzi w grę. Nie żujesz – nie mieszasz jedzenie ze śliną, enzymy nie rozkładają prawidłowo posiłku, pokarm jest źle przygotowany do strawienia i nawet całkiem zdrowe brokuły na parze które da się zjeść – nie dostarczają tyle, ile by mogły. Ja bardzo poproszę książkę: Zdrowa kuchnia dla metalowej buźki (W modnym trendzie mogłaby być też ewentualnie „Diet bez gryzienia/żucia” 


To można jeść jak się ma aparat 

a tego raczej nie;)

poniedziałek, 2 lutego 2015

Zosia Samosia (sama sobie pójdzie i zje).

Nie lubię spożywać posiłków samotnie (zwłaszcza solidniejszych posiłków - co do szybkiej kanapki w pracy nie mam jakiś specjalnych preferencji). Zazwyczaj posilam się w towarzystwie T. lub Potomka. Jeżeli jednak zdarzy się, że obydwu nie ma pod ręką, a zjeść coś trzeba - wybieram asekuracyjnie miejsca dobrze mi znane i takie, w których czuję się swobodnie (tzn. nie czuję, że muszę przepraszać, kiedy sama jedna zajmuję stolik, na który być może czyha kolejka innych głodnych, a kelner wzdycha, że tylko zupa i kawa przez godzinę podczas gdy książka wciągnęła i zgubiło się poczucie czasu).
Od dłuższego czasu takim miejscem jest dla mnie Bunkier Cafe.
Pyszne śniadania (jajka i pankejki - rewelacja!), bardzo dobre kanapki (ni to burgery) z frytkami, rewelacyjne zupy (mój faworyt to krem z kukurydzy) i zjadliwe makarony (jadłam jeszcze łososia, ale w kwestii łososia jestem wybredna,a trafił mi się zbyt słony).

Mają Tyskie Książęce Czerwone Lagerowe, kawę w ogromnych kubkach i ciasta grzechu warte. Polecam!
Jako, że w Bunkrze bywa tłoczno trzeba mieć inne miejsce w odwodzie - z takiej potrzeby odkryłam ostatnio dla siebie La Petite France - bistro połączone ze sklepem z francuskimi specjałami. Zlokalizowane w samym centrum, a jednak jakby na uboczu (ul. św. Tomasza - przy samych prawie Plantach od strony ul. Westerplatte) niewielkie, przytulne miejsce z miłą obsługą i menu jakie lubię (niezbyt długie;).
Próbowałam trzech zup: cebulowej, marchewkowej z imbirem i porowo-ziemniaczanej (ta ostatnia na zdjęciu - moja faworytka)
Zazwyczaj zamawiam też zestaw serów (do wyboru twarde, miękkie, kozie i pleśniowe) z dopasowanym  do zestawu winem (na winach nie znam się zbytnio - nigdy nie pamiętam co z czym i do czego - zdjęcie ze mnie obowiązek wyboru uważam za plus. Jednak jeżeli ktoś woli wybrać sam - nie ma przeciwwskazań).


Próbowałam także galette* (tu mamy wybór spośród dwóch opcji: z jajkiem i szynką i ze szpinakiem i kozim serem - preferuję ze szpinakiem)
Do wyboru jest również kilka deserów. Przy pierwszej wizycie w La Petit skosztowałam Kouign Amann (ciasta z Bretanii z solonym masłem - słodkie/lekko słone  o wyraźnym posmaku cynamonu) i ju nigdy później wybór czegoś innego do głowy mi nie przyszedł (choć słyszałam, że i pozostałe desery są pyszne;).
W menu znajdują się także pozycje bardziej treściwe oraz sałatki i bagietki. Lokal serwuje też śniadania.
Świetne miejsce na niezobowiązujący wieczorny posiłek, pogaduchy przyjaciółką przy winie, szybki lunch czy (jak w moim przypadku) samotny posiłek.

Odpowiednia głośność (głównie francuskiej) muzyki oraz literatura francuska do posiłku, a po jedzeniu można zabrać ze sobą do domu któryś  z przysmaków leżących na półkach i w lodówkach (polecam szczególnie ser Reblochon - cuchnie jak stare kapcie ale  w smaku...poezja:)

Ps. jedyny minus to czasem zbyt długi czas oczekiwania na zamówienie.

Le Petite Bistro, Św. Tomasza 25, Kraków
(i Bunkier Cafe, Plac Szczepański 3a, Kraków)

*Galette Bretonne to naleśniki z mąki gryczanej popularne w Bretanii oraz Normandii (za www.przyślijprzepis.pl)